Poezja
Zapraszam do wybranych tekstów z mojej szuflady. Nie jestem profesjonalnym literatem, więc nie upominam się o krytykę, chociaż na pewno postaram się z niej wyciągnąć jak najwięcej. Pisanie wierszy i aforyzmów pełni rolę raczej terapeutyczną, poradzenia sobie z przemyśleniami oraz przeżyciami.
Zapraszam do lektury i dziękuję za poświęconą uwagę.
Sensoholik
Poezja
Nie ma nic bardziej mylnego,
niż myśleć, że
nie ma nic bardziej mylnego.
Zamaskowani, a jednak wciąż się rozpoznajemy…
Tak lekko napisać drugiego człowieka,
szybciej niż pomyśleć samego siebie,
umieścić komentarz, na który nikt nie czeka.
Trudniej przemilczeć i łatwiej wyszczekać.
Gdy więc ponownie spocisz se palce
od robienia dobrze fejsem w przeglądarce
pomyśl albo chociaż spróbuj, byle na trzeźwo,
czy naprawdę tego chcesz i czy aby na pewno…
Przecież to mógł być Twój brat albo siostra,
kolega, tata lub Matka Boska…
Zachowaj więc wachlarz słów niewybrednych,
a zamiast hejtu daj nam chleb powszedni.
Amen.
Są ludzie co chadzają dniem
i tacy, co w nocy potykają się.
Tych pierwszych pozornie jasny szlak oślepia
nie widzą bowiem kosmicznego nieba.
Chwytają dzień lub schwytać się dali
jakby Pana Boga za nogi złapali.
W ich świecie wszystko jest jasne i proste,
jak Słońce lub jak walnięcie po prostu z mostu.
Świat ludzi szczęśliwych do bólu i bólem
zamkniętych w płytkiej nieba kopule.
Drugich natomiast horyzont konstelacji
przygniata, wchłania i na końcu miażdży,
lecz zanim tragikomedii tej nastąpi koniec
odbywa się kozłów rytualny moment…
Losy rzucono i już wszystko wiemy
jak się potoczy ta noc po kolei.
Jeden dla diabła, drugi dla Chrystusa
– kozły zabite obydwa być muszą.
Są ludzie co chadzają dniem
i tacy, co w nocy potykają się.
Pierwsi żyją w jednej gwiazdy mocy,
drudzy z miliardem obcując są obcy.
Jednym się wiedzie gdy widno za dnia,
ci inni tylko widmo widzą zawsze na dnie.
Są ludzie co chadzają dniem
i tacy, co w nocy potykają się.
Ci dwaj, lub dwoje, są niczym góra
o dwóch inaczej oświetlonych zboczach.
Jeżeli o Stwórcy świadczy miniatura,
być może ten dwutakt to Jego Natura…
I dobry, i potężny. I bliski, i daleki.
I tu, i nigdzie, gdy radość i męki.
Tajemnica musi pozostać tajemna,
gdyż widać ją tylko w kontakcie z Drugim, jednak…
Nie wolno jej zdradzić, wypowiedzieć myślnie
choć przeczuwać nikt nie zabroni mgliście.
W tym chyba tkwi ukryta siła
by pomimo zagadki trwać i przemijać.
Odwagi i woli to od nas wymaga,
lecz najgorszy ruch jest lepszy od pata.
Kiedyś powiedziałbym chyba,
aby uważać na tych,
co na niczym się nie znają.
Dzisiaj z pewnością mogę napisać,
że najwięcej kłopotu sprawiają
coświedzący.
Kosmiczni obserwatorzy,
anomalia Wszechświata,
oczy wpatrzone we własne źrenice…
cud!
Nie są jednak panami Ziemi,
królewnami galaktyk,
choć mienią się szermierzami
struktury świata i czasu,
czasem i zaświatów.
jednak niechybnie miną,
czy przeminą, bo już mijają…
przemijają.
Wydaje mi się…
Masz rację.
Tylko Ci się wydaje.
Rozumienie jest cudem
i mogłoby być dowodem na istnienie Boga,
gdyby tylko można było Go zrozumieć.
– Widziałem ostatnio Twój tekst…
– Wymyślony na poczekaniu.
– Spoko. Jak cały nasz świat.
Jak pory roku Vivaldiego
zmienia się ekran w moich oczach.
Zamykam je i w dół scrolluję,
powiedz mi ciszo coś miłego.
Całe życie walczę
sam ze sobą.
Kto mi podpowie:
gdy w końcu skonam
to sam siebie przegram
czy może pokonam?
Czym jestem?
To dość odważne pytanie,
rzekłbym, że bluźniercze,
bo czy jestem,
czy raczej się staję?
Z czego lub w co się przeistaczam?
To dość śmiałe założenie,
a nawet dziecinne,
bo czy zachodzi ciągłość
między ‘jestem’ a ‘byłem’?
Jak więc mam zasnąć
bez słów adekwatnych,
którymi zapytałbym
o samego siebie?
Zabijcie mnie, nie wiem…
Niewolnikami pojęć jesteśmy.
Do wolności prowadzi droga przeżyć,
kolorytu, stanów oraz być (l. mn.).
Słowa, znaki i syntaksa
zamykają niezamykalne,
ujmują nieujmowalne,
budują mury
niewidzialne.
Gaworzą o Panu Absolucie Najwyższym,
pod nosem coś tam sobie mruczą,
etyki ciemne kamieniom bliższe,
zaklęciem śmierci duszą.
Nie wiedzą, że Milczący
nie w górze, lecz w głębinach tkwi,
dopóki nie wyślą Go w kosmos
Święci, uczeni i źli.
Znajdziesz Jego ślad: samego siebie,
gdy tylko zamkniesz oczy,
utkwione dotychczas w niebie;
spójrz: Życie w Tobie się toczy!
Lęk nieprzypisania tak mocno drażni,
że zaprzedać siebie jesteśmy w stanie.
We wspólnej nazwie jesteśMY ważni.
Chociaż hasztag racz nam nadać Panie.
Jestem.
Staję się…
Poznaję się?
Nie poznaję.
Przez życie kroczę
sam
siebie przekraczam.
więc
czym jestem?
Bo czym bym miał być
gdyby nie tym co się wkłada
do tego, z czego się składam?
A więc jestem?
Czy tylko się zdaję?
A jeśli tak, to na co lub kogo
bo już na pewno
nie na samego siebie,
skoro nie jestem, nie się staję
i już nie jestem pewien
czy nawet się wydaję.
Czasem czy niekiedy
jeszcze się odzywam
samemu sobie
coś tam wypominam.
Że co sobie o mnie
pomyślą inni…
Albo, nadgorliwie
poczuję się winny,
Wtedy o śmierci
nadmieniam nieśmiało:
pamiętaj kim jesteś,
żyj więc swoją miarą!
Uczę się tej sztuki,
wnętrza dekoracji,
bez pochwał oraz
społecznej owacji.
Często więc, gdy tylko
potrafię i mogę
przyznaję głos
samemu sobie.
Miewam czasem przebłyski
Energii ciepła,
Dążącej na jaw,
Ekspansywnie poza.
Miewam często mroki
Bijące zimnem,
Lepkie i ciężkie,
I nad wyraz dziwne
Kropka
Czas jest Pasterzem moim,
Niczego tylko łaknę.
Na niwach niepewnych pasie mnie,
na schody kręte prowadzi mnie.
Duszę moją zaskrzepia.
Wiedzie mnie bezdrożami iluzji
ze względu na przemijanie swoje.
Choćbym nie szedł ciemną doliną
i tak będę się bał
bom ja z sobą i duchem swoim.
Laska moja i kij mnie chłostają.
Zastawiasz przede mną mur
wobec przyjaciół moich.
Namaszczasz zwątpieniem głowę moją,
kielich mój przelał się goryczą.
Słabość i maska towarzyszyć mi będą
przez wszystkie dni życia mego.
I zamieszkam poza Czasem
przez długie dni.
Amen.
– Możesz mnie przykryć?
– Kochanie, przecież Ty się nigdy nie odkryłeś.
Może nie muszę wiedzieć
czym i kim jestem…
Może samowiedza to
studnia bez dna…
Może to złudna pytań sieć,
kolejna ego-iluzji gra…
Poczuć się muszę
czuć siebie –
samopoczucie,
z sobą się czuć
i samego siebie.
Bezwiednie, bezimiennie, pozajęzykowo.
Może to mi wystarczy,
samo poczucie?
Siedzę i myślę jak to wszystko zebrać
w jeden znak prosty,
powszechnie uznany…
Siedzę i jakoś… zupełnie nie umiem.
Czyżbym nigdy nie słyszał
jak to ktoś nazywa?
Wstaję i idę. Zostawiam to na krześle,
siedzące gdzieś podskórnie,
pod mostkiem i ciężkie.
Eksploracje kosmosów
oddalonych nieskończenie,
niedostępnych inaczej
jak tylko w wyobrażeniu
ryzykowne okazać się mogą
gdy nagle wzbudzą
synchroniczne wibracje
jak z dalekich galaktyk
nadesłane radiacje.
Powściągliwie frekwencjami
miotajmy w próżnię,
bo może znacznie szybciej
okaże się niż później,
że nie jesteśmy sami
we Wszechświecie…
ale to już pewnie wiecie.
Gdy ni stąd, ni zowąd,
wcale nieoczywiście,
przed hermetycznym gwiazdozbiorem
własnej świadomości
zdaje się pojawiać
ścieżka na skróty –
czy może nawet
tunel czasoprzestrzenny,
autostrada do nieba –
do innego świata,
galaktyki i czasu;
powstają zasadniczo wtedy
choćby trzy pytania:
Czy to kolejna gra, iluzja, złudzenie,
prawo rzekomego przyciągania,
dostrzeganie nieistniejących podobieństw,
tożsamości potwierdzenie
w elemencie zewnętrznym,
a więc pozornie prawdziwszym?
Jeśli nie, to jak do tego
w ogóle doszło,
że oddalone galaktyki
okazują się być tak bliskie
jak fotony związane;
na zawsze i wszędzie,
obopólnie reaktywne
niczym dusze bliźniacze?
W końcu…
Co przyniesie eksploracja,
czy znajdziemy to czego szukamy,
czy może sami zostaniemy znalezieni,
przez to, czego nie szukaliśmy,
albo czy to, co znajdziemy
będzie tym co tam już było;
a może wlecze się za nami
przez pół Wszechświata
aby odkryć to dopiero właśnie
wtedy i tam, a nie tu i teraz?
Od tych trzech pytań
Już mnie głowa boli nieraz…
– Jesteś…
– Zanim zniewolisz mnie zaklęciem nazwy,
powiedz tylko czy mówisz o mnie z teraz,
czy tym sprzed siedmiu sekund?
Gdyby mi ktoś wczoraj
powiedział, że jutro
będzie bolało tak jak
właśnie dzisiaj,
to i tak bym przekroczył
granicę mego świata
w stronę pięknych,
intersubiektywnych
rozbłysków światła.
Chociaż coraz mniej
niż wczoraj
zdziwieniem się dziwię,
to jednak dziś je
przeżyłem dotkliwie:
poczułem ukłucie
na nie mojej skórze –
serce mi się ścisnęło,
choć i tak jest nieduże.
– Jest ci m*ło?
– Tak.
Póki jest dobry czas to jest dobrze.
Potem jest już tylko czas.
Jeśli mam żyć,
to tylko po swojemu,
bo jak na razie
to nikt mi za to nie płaci.
Otaczający mnie dyskurs religijny
jest tak płytki i ciasny
jak przeludniony brodzik dla dzieci –
szybciej się w nim uduszę
niż utonę.
Garść myśli patrzącej
w czasoprzestrzeni –
zdaje się, że to nie mało
skoro bytem się mieni…
Zaciskam pięść,
by nie wypuścić jej w niebyt
ażeby nią się napawać
i kontemplować przepych.
Lecz zgodnie z zasadą:
Stracie ten, kto zachować chce –
dzieje się, rozpływa
i przecieka przez palce.
Już nie ma.
Przepadła.
Pustka.
Głucha cisza.
A jednak… coś pozostało,
co mnie pociesza.
Choć pustą, to słyszę otwartą dłonią:
Zatraciłeś siebie, ale i stałeś się sobą.
Gdy sobie tak czasem usiądę i pomyślę,
że chyba już nic mnie nie zaskoczy,
wtedy pod nosem uśmiecha się Wszechświat,
co już nie raz i nie dwa się ze mną droczył.
I choć w przypadki za bardzo nie wierzę,
to tak jakby przez nie odmienia mi życie,
przez stopień najwyższy, trzy czasy, dwie liczby,
a także osoby, które kocham skrycie.
I tak odmieniony dziwię się na nowo,
że za szybko dałem zamknąć sobie oczy,
i zbyt łatwo zwiodła mnie szara codzienność,
myśląc usiadłszy, że nic mnie nie zaskoczy.
Tymczasem doświadczam cudów i tajemnic,
rozbłysków gwiazd nagłych oraz świstów delfinów,
a także ciebie, myśli tętniącej zza twarzy…
Otwieram się i czekam, aż znów się wy-darzysz.
„Optymiści mówią,
że żyjemy w najlepszym
z możliwych światów.
Pesymiści obawiają się,
że to może być prawda”
– suchar filozoficzny, autor nieznany.
Teraz już wiecie,
dlaczego jestem jednym i drugim.
Jest słowo,
którego nigdy nie słyszałem.
Przeczuwam je,
że istnieje gdzieś w potencjale
i czeka aż odkryjemy,
wypowiemy na głos,
czy może nawet głośno.
Wtedy urzeczywistni swoje istnienie,
pojawi się bez możliwości zniknięcia,
przemieni świat,
świat naszych znaczeń i rozumień.
Jednak jak długo jeszcze
będę czekał, poszukiwał i błądził?
Czy muszę się zgubić,
by je odnaleźć?
Oto śmieszne i smutne, słodko-kwaśne pytanie;
sprzeczność wrażeń z tym co logicznie myślane.
Choć wiem jedno, to przeczuwam drugie
i w ambiwalencji tej chyba się już gubię.
Z pomocą rozumowi przychodzi wola chcenia,
by różnica dwóch stron zawsze dawała zero,
gdyż usensownić bieg zdarzeń mogę dopiero
dostrzegając strukturę, którą doceniam.
Dlatego chyba lękam się trochę w sobie,
gdy pomimo starań widzę nierówności,
niewiadomych iksy, znaki mniejszości,
i po raz enty pytam się siebie: co ja tu robię?
Siedzę sobie w kącie
zgnieciona w kulkę
utwardzona dłonią
bezdusznego czasu,
w formie bezkształtnego słowa,
rzucona mimochodem.
Siedzę tak skulona,
niepewna swego losu,
milczę, bo to złoto,
odezwać się nie sposób.
Boję się, że nawet ślina
na język nikomu
mnie dziś nie przyniesie,
a co dopiero abym przyszła
na myśl po kryjomu…
Wtem… światło na scenie,
ludzie się schodzą,
chyba nawet mały tłum
już się z tego robi.
Lecz co to?
Słyszę swoje imię!
Mnie wołają i proszą
bym się pokazała.
Muszę wstać, uczesać się
i przywdziać surdut…
– Zapraszam – słyszę –
ma pani teraz, swoje pięć minut.
Wstaję z nową siłą,
napinam mięśnie
i prostuję plecy.
Znów oddycham
pełną piersią!
Znów jestem potrzebna,
i ktoś o mnie myśli,
komuś znów mogę
oddać się bez wyjątku.
A już sądziłam,
że tam zdechnę,
sama jak palec,
stoczona na samo dno.
– Proszę państwa,
gromkie brawa,
oto nasza diwa:
Pani Samotność!
Obopólny rezonans,
po-rozumienie układów neuronalnych,
akceptująca otwartość,
przenikanie znaczeń,
niedopowiedzeń przeczuwanie,
domysłów nazwania odwaga,
proszenie bez wahania,
pytanie z gotowością słuchania
i usłyszenia odpowiedzi,
odnajdywanie podobieństw
subiektywnych obrazów świata,
zuchwałość snucia wspólnych marzeń
oraz swojskość milczenia
– tym jest bliskość świadomości,
niezależnie od ciał oddalenia.
Gdy ciemno i czarno wokół od mroku
a ty bezruchem szalejesz w amoku
spójrz nieco wyżej, trochę dalej i szerzej
– nadal nic, pustka, otchłań i zwierzę,
na szyi zęby zaciska bestyja,
zwana też myślą, ego i JA.
Lecz to, co walczy przeciw nam samym,
co wbija się klinem między ciało a duszę,
jest również siłą, ogniem nam danym,
by zmienić zło w dobro i przetrwać burzę.
Moc ta tkwi nie wyżej, nie dalej i nie szerzej wcale,
lecz głębiej, bo w siebie, musisz spojrzeć śmielej,
nadać sens bezsensowi i uchwycić nietrwałe,
nauczyć się światła i w duszy, i w ciele.
Nauka ta, bądźmy prawdziwi i szczerzy,
do przyjemnych i prostych wcale nie należy,
jednak tylko to – tak sobie myślę – zostaje
aby jakoś bardziej, pomimo żyć dalej.
Dostrzeż więc w sobie iskrę bogów skrytą,
niech przepali niepewność lękiem podszytą.
A że lepsze dni przyjdą, tego jestem pewien,
chciałbym aby w nich nie zabrakło Ciebie.
Nie chcę już żyć świadomie i prawdziwie.
Nie chcę być otwarty na doświadczenie.
Chcę wrócić do tych chwil,
gdy przesypiałem dni,
a dni zamieniały się w miesiące,
miesiące w poczucie bezpieczeństwa.
Nie chcę tego, co znalazłem.
Proszę zabierzcie to ode mnie,
zniszczcie w Górze Przeznaczenia
ten przeklęty skarb.
– Nie mam kiedy spisać wszystkich moich przemyśleń…
– Ja też, chociaż nie mam ich zbyt wiele.
– … dlatego właśnie zacząłem pisać wiersze.
Zamknąwszy oczy dopiero możesz
spojrzeć dobrze i dogłębnie,
by spojrzeć sercem,
w niedostępne na co dzień miejsce.
Jednak to, co skrywają powieki
nie jest myślą lub słowem,
ale czuciem, czystym byciem,
naocznością dostrzeganą skrycie.
Dlatego zawsze możesz
wykonać ten jeden krok,
zapomnieć widzenie i mówienie,
oddać się byciu bezimiennie.
Gdy już zejdziesz w głąb
otwórz się i płyń,
w kierunku nieznanym, gdzieś
gdzie tak naprawdę już jesteś.
Treść akordeonu
Czas ma nas za nic,
bawi się brzydko,
to przyśpiesza wolno,
to znów zwalnia szybko,
obraca nas w stertę
wspomnień, marzeń,
niespełnionych wcale,
pustkę wypełnia
doskonale żalem.
Gdybym tak na chwilę,
zamknął swe powieki,
przespał się choć trochę
za te wszystkie noce,
przykryłbym się ciepłym,
musztardowym kocem,
do łóżka lewym ustawił bokiem
i tak na rok,
a może na wieki,
przymknął niepatrzeniem
samotne powieki…
Może wtedy czas
przestałby się liczyć
i spuściłby nas
ze swej krótkiej smyczy.
Senność duszy,
gdy codzienność dusi,
odmienia bycie w bywanie,
a śnienie w spranie.
Pora zbudzić się do snu.
Nowe i stare,
wyraźne i szare,
dobre i złe,
wyraziste i mdłe,
małe i wielkie,
brzydkie i piękne.
Działać i czekać,
zostać i jechać,
być i mieć,
musieć i chcieć,
myśleć i zamyślać się,
nocą i dniem.
Marzyć i się mazać,
prosić się i kazać,
przyjmować i dawać,
mówić i namawiać,
być i bywać,
śnić i przysypiać.
Światło i ciemność,
teraz i wieczność,
duch i chemia,
niebo i ziemia,
świadomość i sen,
kultura i gen.
A pomiędzy tym wszystkim ja: aj.
Milczę tak głośno
bo już mi się głos łamie,
i tak się składa,
że zwiodły mnie składnie,
a słowa niesłowne
okazały się znowu,
dlatego milczę sobie
nieporadnie.
Położyłem się bokiem na podłodze,
aby przestać spadać,
ale gdy to sobie uświadomiłem
podłoga przestała istnieć.
„Miłujcie swych nieprzyjaciół” – słyszałem,
dlatego w końcu czas pokochałem.
Z największego mego wroga
uczyniłem sobie boga.
Niech mnie zetrze na pył, którym jestem
i przemieni w błoto wiosennym deszczem.
Może w nowym stanie skupienia
nie będę miał już nic do stracenia.
Nie rozumiem tekstu,
którym piszącym się jestem…
…pisanym*.
Wyrazy migoczą iluzorycznie.
Czy mam znaczenie bez kontekstu,
czy może tylko jestem przypisem
do przedmowy?
Syntaksa łamie język.
A może przygodnie
i niekoniecznie jestem kosmicznym
pretekstem?
Przecinki tną wiersze.
Ilu mnie czyta, każdy co innego widzi,
a tylko ja widzę co jest,
lecz ze zrozumieniem już nieco gorzej.
Z uwagi na moją otyłość drugiego stopnia
staram się nie jeść na noc,
siedziałem więc i patrzyłem jak mój kolega
smarował masłem drożdżowca.
– Masło to najlepsza rzecz na świecie, nie?
– Hmm… nigdy nie myślałem tak o maśle,
ale gdy pomyślę o świecie to w sumie nie jestem zaskoczony.
– Jak się czujesz?
– Źle.
– Dlatego zajadasz stres?
– Nie. Zajadam samego siebie.
Chciałbym się czuć
nikomu niepotrzebnym śmieciem,
ubocznym produktem
metabolizmu Kosmosu.
Nikomu nie przeszkadzałbym
ani też nie znaczył nic dla nikogo,
moje istnienie i jego zaprzeczenie
dla wszystkich nie znaczyłoby dosłownie nic.
Jednak tak nie jest.
Bo jestem czymś więcej
niż tylko błędem systemu powielanym w czasie,
kimś więcej niż wyspą dryfującą w impasie.
I to mnie przeraża, osacza i gniecie,
dusi, przydusza, tłamsi i piecze,
jak gdybym był właśnie, choć nawet nie jestem,
niewyrzuconym jeszcze rzeczonym śmieciem.
Bo nie mogę być sobą,
ale i wbrew sobie
postąpić, choćbym chciał
to nawet nie mogę.
W napięciu wymogów i pragnień
jestem rozgrywany
przez zestaw przekonań
o sobie narzucanych.
I skończyć z sobą,
i żyć wbrew sobie,
i w zgodzie z sobą
po prostu nie mogę.
Czy nie lepiej po prostu
jest mi zwariować?
Mógłbym przynajmniej
ten wiersz opublikować…
Dla tych, co wierzą w język:
masz rację.
Dla tych, co wierzą w rozum:
prawda istnieje.
Dla tych, co wierzą sercu:
miłuj siebie.
Dla tych, co mają wszystko:
zamknij oczy.
Dla tych, co nic nie mają:
otwórz oczy.
Dla tych, co są nierozumiani:
jesteś wystarczyjąca/y.
Dla tych, co tęsknią:
miej nadzieję.
Dla tych, co nie mają nadziei:
otwórz się.
Dla tych, co piszą wiersze:
jesteś wierszem.
Dla tych, co kochaj naturę:
robisz różnicę.
Dla tych, co nie mają pasji:
przypomnij się.
Dla tych, co ich nie wymieniłem:
… (dopiszcie sami).
Kiedyś chciałem być zrozumiany.
Dziś rozumiem, że była to jedynie zachcianka.
Chciałem podzielić się szczęściem i cierpieniem,
bo nie umiałem być z nimi sam na sam.
Nadal nie umiem, ale przynajmniej teraz to wiem.
Stojąc spokojnie na stacji w Międzymiejscu
przejechało obok srebrne pendolino.
Tak szybko mknęło, że podmuchem śniegu
uderzyło mnie prosto w rozmarzone oczy.
Lecz zamiast zamknąć wytrzeszczyłem je bardziej
gdy zobaczyłem siebie na jednym z foteli.
Siedziałem w nim po prostu, jak gdyby najzwyklej,
zmierzając zdaje się, że do Miedzyczasia.
Poczułem w sobie rozdwojenie niezdrowe,
bo jak to tak, w pociągu oraz na peronie?!
Dałem więc kroka, dość pewny siebie,
nacisnąłem przycisk otwierania drzwi,
lecz pociąg nie zwolnił, wręcz nawet przyspieszył,
ciągnąc mnie przez pola, góry i rzeki.
Jechałam tak stojąc na stacji i na stopniu,
wiedząc, że w końcu rozjadę się sam z sobą.
Tymczasem ten drugi, wygodnie sobie siedział,
jak gdyby tylko na bieg zdarzeń czekał.
Miałem mu za złe, że nie pomógł mi z drzwiami,
lub że nie chwycił za hamulec czerwony.
On z kolei pewnie liczył chyba na to,
że zostanę tam gdzie stałem przez laty,
że minie mnie szybko, łatwo i niezauważenie,
chyba właśnie takie miał marzenie.
——
Jeśli więc w międzyczasie lub w miedzymiejscu,
zobaczysz kogoś, co jedzie i czeka, stoi i siedzi…
bądź wobec niego nieco bardziej życzliwy,
pozwól mu się rozjechać bez odpowiedzi.
’poezja’ to słowo podstawowe,
a więc takie, którego się nie definiuje.
To ono służy do definiowania,
ale nigdy odwrotnie.
Nie można powiedzieć: 'poezja to…’.
Poezja nie jest czymś.
Poezja jest wszystkim,
ale rzadko kiedy coś jest poezją.
Z daleka mieniła się tafla skrząca,
kusiła serce by przejrzało się w niej
bez powątpiewania.
Nęciła swym pięknem, uczuciem głębokim,
spokojem rozpostartym między brzegami czasu,
świeżością swą dawne obudziła marzenia.
Dałem się wodzić za nos jak dziecko,
licząc, że dotrę… sam nie wiem gdzie.
Podszedłem zobaczyć to dziwne zjawisko,
przejrzałem się w lustrze dotychczas spokojnym,
lecz gdy tylko dotknąłem… wszystko prysło.
Już nie wiem, które odbicie jest moje
i nie wiem po co nad brzegiem tu stoję,
czy wrócić, czy skoczyć – nikt mi nie powie;
sam już się nie znam i chyba nie dowiem.
Strona w budowie.
Dosłownie
– napiszę coś,
gdy się czegoś dowiem.
Nie to pytanie jest trudne,
na które trudno o dobrą odpowiedź,
ale to, na które odpowiedź
jest już dobrze znana,
lecz mimo to nadal je zadajemy.
Struktura wielości,
zbiorowy umysł,
na Synaju Gaussa
społecznym wzorcem
zapisuje tablice
wymagań i ról,
scenariusze życia,
ramy świadomości.
Ubrania, gesty,
słowa i zdarzenia,
’wolno’ i 'musisz’,
zakaz skrętu w lewo,
cały regulamin
z góry akceptowany –
jeśli nie wyrażasz zgody
to opuść stronę.
Przesiąkłem cały,
jak ciasto francuskie,
wszystkie warstwy mnie
– chyba się rozpuszczę…
Nie wiem jak wyrwać
się z tych macek wstydu
aby nie uszkodzić
synaps i dendrytów.
Czym jestem w sobie?
Gdzie jest granica?
Ilu innych mam w głowie?
Tego się nie dowiem.
Milcząc siedział, przygarbiony,
z dwudniowym zarostem,
w kraciastej marynarce i szarej koszuli.
Głowę miał spuszczoną, lecz nie zamyśloną.
Chociaż analizował alternatywne scenariusze,
że co by było gdyby kiedyś zdecydował się…
Ale nie był zamyślony.
To nie myśli zaprzątały mu głowę,
lecz żal, samotność i bezużyteczność.
Że mógł bardziej się starać lub krzyczeć,
dawać znaki… jednak przecież to robił,
aż zdarł sobie gardło, a znaki przestały mieć znaczenie.
Czuł się jak śmieć, którego trzeba się pozbyć
bo śmierdzi, bo wymaga zajęcia się, wysłuchania.
Lecz co tak stary dziad mógłby powiedzieć?
Nikt nie chciał go zaprosić na herbatę,
nie mówiąc już o pizzy.
Teraz jednak został dostrzeżony.
Może trochę za późno…
Dlaczego go w ten sposób traktowałem?
Przecież on zawsze był mój…
Mój smutek.
Usiedliśmy w parku,
na jednej z tych nieświeżo malowanych ławek,
patrząc pod nogi na krzywe chodnikowe,
zarośnięte płyty.
Milczeliśmy znajomo.
Ja już wiedziałem,
co mi chce powiedzieć,
on z kolei najbardziej
lubił mówić milcząc.
Przypomniałem sobie
nasze dawne rozmowy,
ten czas spędzony razem,
gdy twarz wciskała się w poduszkę.
Było nam dobrze ze sobą,
jakoś się trzymaliśmy…
Później przyszła ta
niedojrzała dorosłość,
która przytuliła mnie
swym udawanym ramieniem.
Z objęcia tego
długo się wyrwać nie mogłem.
Teraz już wolny…
tylko poduszki brak do kompletu.
Zamknięty we własnym ciele,
mijam czasoprzestrzenie,
ze światem zewnętrze swe dzielę,
wnętrza już nie odmienię.
Jak długo tak można się mijać,
by nadal być sobą prawdziwym?
Jak krótko wystarczy bywać
by zachciało się być nie na niby…
Tu nie muszę
maski nakładać.
To, co widzisz
nazywają twarzą.
Lecz zamiast twarzy
mam twardą skorupę,
coraz grubszą skórę
od blizn wielokrotnych.
Ryski słone, drążone,
i uśmiechu pół,
kciukami wciskam obie
źrenice w oczodół.
Czy zobaczę w nich siebie,
przejrzę się nieskromnie?
Czy może zbudzę się do snu,
i zasnę koło mnie?
Miałem nie tak dawno
pewien sen niezbyt miły.
Nie, żeby od razu koszmar,
czy co…
Dramat egzystencjalny
– tak to nazwijmy.
A więc:
Jest już rano, koło szóstej,
słyszę sygnał dźwiękowy,
przerywany,
tak mniej więcej
pięćset herców.
Zapomniałem!
Szybko,
kubły ze śmieciami.
Wybiegłem jak stałem,
piżama, klapki,
po śniegu ciągnę dwa duże kosze:
– Halo, pan poczeka, proszę!
– krzyczę i widzę ten grymas, spojrzenie
złowróżbnie sondujące moje odzienie.
– Nie za gorąco,
tak w klapkach?
– A, jakoś tak
samo wyszło.
I stoję, i patrzę,
jak ładuje te kubły,
przechyla, wsypuje
i oddaje puste.
Nagle zbudziłem się
jak gdyby ze snu,
stopy zimne, kubły puste,
słyszę ciszę znów.
I na co mi było
ratować śmieci,
dlaczego tak ważne są,
niech ktoś mnie oświeci.
Dlatego, że moje?
Że wiele przeszliśmy?
Że zbierałem je całe
dorosłe życie?
Dlaczego płaczę,
gdy tak dobrze zadbałem,
by je wyrzucić
na ostatnią chwilę?
Wtem przyszła
mi myśl nieznośna,
że nie był to sen,
lecz życia przenośnia:
Na ostatnią chwilę
śmietniki ratuję,
chyba tylko by poczuć
jak bardzo żałuję.
– Jeśli myślisz, że życie jest czarno-białe to ci współczuję, bo się mylisz.
– Życie nie jest czarno-białe. Jest po prostu czarne.
Aha, i nie myślę tak. Ja to wiem.
Czuję presję bycia szczęśliwym.
W ogóle b y c i a presję czuję.
„Może to dobrze” – powie ktoś miły –
„że masz uczucia, no i w ogóle…”.
Jednak nie jest to miłe wcale;
za takie czucie to ja już dziękuję.
Czuję, że nie zaznam już nigdy szczęścia,
choć niegdyś żyłem bez świadomości.
„Panie Konradzie, to chyba dorosłość”,
słyszę i nie wiem co począć po takiej radzie.
Chętnie zwinąłbym się stąd w jakąś kulkę,
embrion, czy choćby puszystego kota.
Puszystą kulką to nawet jestem,
embrionem już byłem, kotem nie będę,
więc z postanowienia tylko zostało
zwinąć się stąd, choćby pomału.
Utknąłem gdzieś w sobie,
między mostkiem a skórą.
Krążę po omacku
wąskimi tętnicami.
Kręcę się wkoło,
przemierzam czoło,
Prawdą a Bogiem,
kręci mi się w głowie.
Dużo by mówić,
lecz już się nie dowiesz.
Sam tylko jeden noszę to brzemię
– jak długo? Nie wiem.
Zacznę od kilku banałów.
Życie to:
spektakl bez próby;
koncert bez partytury;
podróż bez mapy;
test bez wyniku.
Przejdę do kilku morałów:
Żyj:
graj jak gdyby nie było widowni;
improwizuj gdy zabraknie nut;
zawsze idź przed siebie;
testu nie oblejesz skoro nie ma klucza.
Pytaniami skończę pomału:
Jak żyć:
bez wiedzy co nam zrobiono;
bez wglądu w popędy;
bez pewności czego chcemy;
bez świadomości konsekwencji?
Tonę.
Spokojnie opadam na dno siebie,
samotnie,
bez niczyjej szczególnej zasługi.
Czuję,
że mógłbym zacząć wszystko od nowa,
albo właśnie, że skończyć w końcu,
lub nawet nic nie zmieniać.
Nicość
ciągnie mnie w głąb siebie,
pustka, zerwane konteksty,
słowa bez znaczeń.
Jestem…
lub byłem,
a może mnie jeszcze nie ma.
Czy będę?
Nikt nie wie,
bo nikogo nie ma.
Nawet się cieszę,
tak w głębi serca,
że czuję się,
siebie,
że siebie czuję.
Trochę samotnie,
cieszę się z tego,
lecz w ciszy,
chociaż,
w ciszy się leczę.
Wyodrębnić,
ekstrahować,
abstrahując
zintegrować.
Utożsamić
z bytem własnym,
być dla siebie
zdaniem składnym.
Pora wszystkich
żywcem grzebać,
niech wyrosną
na nich drzewa.
Oddech sam
nabierać muszę,
karmić światłem
swoją duszę.
Będę tęsknił
za tym światem,
gdym naiwnym
był wariatem,
gdy żyć prosto
było (raczej);
słowa miały
kilka znaczeń.
Dziś już nie jest
nic tak proste,
zdania dzielą
(były mostem);
słowa puste,
wzrok unika
spojrzeń wspólnych;
nie mam pytań.
Oto wolność
i samotność,
dwa wymiary
tej monety;
ma swą wartość
oraz cenę,
lecz jej chyba
nie wymienię.
Gdy już się ją
Otrzymało,
wszystko za nią
– to jest mało.
Szkoda tylko,
że jest ciężka,
tak, że boli
mnie już ręka,
od trzymania
jej w kieszeni.
Wiem, że to już
nic nie zmieni.
– Ten problem musi pan rozwiązać sam.
– Jak to zrobić, skoro…
– Po prostu, samemu.
– Ale, przecież…
– Bez iksa, czy igreka.
– No, ale…
– Co?
– Kur*a, ale to jest samotność!
– Samemu.
Wszystko jest kwestią czasu,
który leczy rany.
Lekarzu, ulecz się sam!
Przezroczystość przebija się
przez nicość i pustkę.
Widzę teraz wyraźnie,
że nic nie widzę.
Stoję na schodach, chyba ruchomych,
stoję w miejscu, chyba się cofam.
Wszyscy mijają mnie, albo to ja ich mijam,
nikomu nie mówię już ani słowa.
Pytam się siebie, czy wiem gdzie jadę,
stojąc na tych schodach, chyba ruchomych.
I sam już wcale nie jestem pewien
czy zjeżdżam w dół, czy to stairway to heaven.
Kolejna lekcja od życia:
nauczyć się nie oczekiwać.
Moje życie jest boskie,
Gdyż jak Bóg pełne jest
wewnętrznych paradoksów
wykluczających się założeń
i twierdzeń ponad które
nic większego nie mogę pomyśleć.
Pięć lat już minęło
Od Twojego psybycia,
a i tak nasza psyjaźń
ma wiele do odkrycia.
Język swój już znamy,
gesty i merdania,
zapach, gęstość włosia
i humory mamy.
Wierna i kochana
byłaś, jesteś, będziesz
miła psyjaciółko
w sercu zachowana.
Lecznica dla zwierząt – bo się leczy.
Poradnia – bo daje się rady.
Przychodnia – bo przychodzi się.
Szpital – bo śpi się tam.
Raz tylko się wydarza
fenomen obdarowania.
Wszechświat nie kopiuje
i nie wkleja cudów.
Raz tylko można uwierzyć
i raz jedynie stracić,
zapomnieć, zaniechać,
zwrócić albo sprzedać.
Lecz biada temu,
co handluje cudami,
niszczy bowiem wiarę
tych, co obdarowani.
Tylko Ty sam*
możesz być wystarczającym powodem
aby zmienić swoje życie.
Nikt poza Tobą.
– Co robisz?
– Czytam moje smutne wiersze.
– To może poczytaj te niesmutne?
– Nie mam takich.
Jak muszę się czuć
modrzewie
zimą?
Czy w ogóle jeszcze
jakkolwiek się czują?
A może już straciły
poczucie siebie,
zimą modrzewie?
Świat się kręci bez różnicy;
tak samo źle sobie radzi
ze mną jak i beze mnie.
Ale mój świat wymaga orbity,
wokół której zatoczyć mogą
kręgi myśli.
Dlatego jestem potrzebny
dla mojego świata,
którego jedynym nośnikiem jestem.
Gdy już pogodziłem się ze śmiercią,
obruszyło się na mnie życie;
że nie cenię go, lekceważę,
a ono kocha mnie skrycie.
Teraz więc muszę nadrabiać
relacje wewnątrzbytowe;
a ja ciągle nie jestem
jeszcze na śmierć gotowy.
Sklejam powieki,
zanurzam się w oddechu,
schodzę w głąb siebie,
szukając Osobliwości,
która mnie obejmie
i przechowa.
JESTEM
– myśl to potężna,
utrzymująca wszystko
w korycie czasu,
tak że tożsamość
Wszechświata jest stała,
nawet jeśli przez wielu myślana.
JESTEM
– to ogon węża
samozjadającego się nieustannie,
autoteliczne źródło
nienasycone i niewyczerpane.
JESTEM
– to bluźnierstwo
lecz najświętsze ze wszystkich,
bo woła o pomstę do nieba,
skąd zostało wezwane.
Zrodził się w człowieku
w jego sercu się skrył
i uświęcił to mięso
miłości wiecznej ideą.
Lecz zbyt cudownym
wydał się ludziom
i zamiast umiłować się,
oddali cześć duchom.
Nie szuka więc Boga
za Pasem Oriona,
bo to tak jak gdybyś
Go chciał z lasu wywołać;
przecież On w Twoim sercu
od dawna już tętni.
Zamknij więc oczy
i zobacz żeś święty.
Zapukałem drzwi.
Złapałem za klamkę.
Pukam w drzwi sąsiada
– nic nie wie.
Drugi otwiera i mówi:
A panie, nie żyje. Dzisiaj go zabrali.
Jeden świat mniej,
dziwny świat.
Bardzo dziwny.
A jednak zmierzyć się z pustką,
nicości emanacją nie jest łatwo.
Nawet gdy znika dziwny świat
krew niespokojnie się miesza
uwierając ścianki i tętnic.
Był – nie ma.
Pozostały zamknięte drzwi
i ciemno w oknach.
Emocje ułożone w zdania
są prostsze do okiełznania.
To chyba nic złego
chcieć mieć nadzieję,
czy nawet ją mieć.
Sztuką, której się uczymy
całe życie jest
porzucać nadzieję,
tam, gdzie już nie można
jej towarzyszyć,
i wspierać ją wszędzie tam,
gdzie jeszcze istniejemy.
Oto Słońce!
– wyrzekł Myśliciel
i wskazał na nie,
mrużąc przy tym
oświecone oczy.
Nasze kryteria Sensu
są mocno wygórowane.
Może dlatego ma On nas
już trochę dość,
tego ciągłego
wysłuchiwania narzekań,
poczucia niewystarczalności
i braku akceptacji.
Nie chce być obarczany
naszymi wyobrażeniami;
więc odchodzi,
aby odpocząć.
Zegarek zwykłem nosić na ręce
gdy kiedyś sądziłem,
że mam jeszcze czas.
Teraz to On mnie nosi na rękach,
a ja już nie sądzę,
bym sam nie był sądzony.
Gdy powieki świata
chyliły się ku sobie,
i gdy oddech przypominał
liści suchych powiew,
białko w czaszce
ściąć się zaraz miało,
dni przeżytych
ciągle było mało…
Wtedy myśl nadeszła taka,
lub zbudziła się z nienacka,
że ma wartość me istnienie,
choć i może jestem leniem;
że mam coś do powiedzenia,
dłońmi mogę robić dwiema;
że ze sto stron chcę napisać
prosto z serca, prosto z życia;
że mam uczniów i rodzinę,
psa i żonę, tę jedyną;
że przyjaciół mam ze dwóch,
a prowadzi mnie sam Duch.
Życie barw znów mi nabrało,
choć ledwo wyszedłem cało
z tej historii jako morał,
żyj nie jutro i nie wczoraj:
lecz to dziś nam trzeba żyć
żyć przez wielkie Żet – jak nic.
Odsiaduję wyrok
życia na tym świecie,
w jednostce penitencjarnej,
symbol JA31.
Miotam się pomiędzy
czterema ścianami:
potrzeb niespełnionych,
ról i norm społecznych,
wyobrażeń fałszywych
i błędów prawdziwych.
Przeciskam się codziennie
pomiędzy więźniami
swych poprzednich jaźni,
czekając na przyszłe
i nieuświadomione;
jakże bardzo gdy przyjdą
będą zadziwione.
Jest jednak szansa
ułaskawienia
– i jeden problem:
sąd orzeka z więzienia.
Za pięć lat mniej więcej,
przy dobrych wiatrach,
ludzka stopa w bucie
dotknie prochu Marsa;
jeśli dobrze pójdzie,
o piątej czasu Greenwich,
będą pić herbatkę
i wzajemnie się winić,
że jest za słona,
za żółta, sprzed wczoraj,
a na wymianę tlenu
już dawno pora.
Tymczasem na Ziemi
Ziemianie wpatrzeni
w górę, jak niekdyś
pierwsi chrześcijanie,
szukają lepszego
świata w zaświatach,
w słonecznych latach
mierzonych marzeniach
nie do spełnienia…
Są to zazwyczaj
liryczne niemowy,
analfabeci,
ludzie do połowy
tylko zdolni czytać
między wierszami,
wyrwani z kontekstu,
preteksty Wszechświata.
Skrolują wiersze,
mylą podmiot z autorem,
metamorfozę z metaforą
a przedmiot z przetworem;
mylący się i pomyleni,
aktywnie bierni,
i algorytmom
doskonale wierni.
I ja wśród nich jestem,
chociaż mówię wierszem,
skroluję słowa
i w sobie się chowam,
i stoję, i patrzę
w górę z nadzieją, że
za pięć lat mniej więcej,
przy dobrych wiatrach
ludzka stopa w bucie
dotknie prochu Marsa…
Spotkałem niedawno chłopca,
lat około siedem,
który na rękach trzymał
książek z dziesięć…
Może więcej – nie wiem.
Stos aż pod brodą
zaklinował sobie ochronnie,
sądził, że jest sam,
aż się potknął o mnie.
Jednak książek nie puścił,
zbyt cenne dla niego były,
sam upadł, lecz je trzymał mocno
ostatkiem dziecięcej siły.
Usiadłem na dywanie,
tuż obok niego
i ciepłym przywitaniem
rzekłem: Hej, kolego!
Spytałem czy może
pokazać mi te skarby
i czy o nich opowie,
a ja nie puszczę farby.
Były one grube i nudne,
i kalibru raczej ciężkiego,
a to dlatego, jak się okazało,
że nie należały do niego.
Dostał je od dorosłych,
bo im się czytać nie chciało;
a w dodatku, jakby tego było mało,
chłopiec miał być zawsze tuż obok –
na wyciągnięcie dłoni,
bo kto by w gonitwie dnia
jeszcze za dzieckiem gonił.
Rozłożyliśmy na dywanie
wszystkie te podręczniki,
poradniki, słowniki,
nieczytane pamiętniki;
i tak mówię do niego,
co o tym wszystkim myślę,
że przecież to nie jego,
że jest za mały, a stos za ciężki,
że on ma swoje lektury,
choćby Psa, co jeździł koleją,
których nie czytał do tej pory,
że pograłby w piłkę
zamiast nosić papier,
że jest kruchym pyłkiem
i że mógłby usiąść na kanapie,
odciążyć zmęczone ręce
i zwrócić książki w podzięce
tym, którzy sami ich czytać nie chcieli,
tylko swym ciężarem z dzieckiem się podzielić.
Idziemy więc do babci, taty, mamy,
ich własny ciężar w końcu im oddamy.
Ja dumny z siebie, że przydałem się komuś,
a chłopiec na siłach aby wejść do domu
bez strachu, lęku, bez poczucia winy
za to, że nie udźwignął problemów innych;
z wolnymi rękoma by wznosić struktury
z piasku, klocków czy innych rupieci,
miast zbierać od wszystkich nudne lektury
– być dzieckiem, bo to jest prawo wszystkich dzieci.
Rzeczy ostateczne nie dlatego nimi są
jak gdyby były ostatnie, na końcu
– przeciwnie, często stanowią nowy początek
lub po prostu kolejne stadium ewolucji Wszechświata.
Rzeczy ostateczne są nimi dlatego,
że myślimy o nich na końcu,
gdy już są ostatecznością
i nie sposób dłużej przed nimi udawać.
Nie ma nazwy
bez tego,
co nazwane.
Nie ma więc miłości,
bo jest nazwą tego,
co nienazwane.
Otwieram skrzynkę,
choć na nic nie czekam.
I piszę listy,
choć ich nie wysyłam.
W końcu niechętnie
sobie przypominam,
że najchętniej to
właśnie chciałbym
zapomnieć.
Mówią, że lepiej jest żałować błąd
post niż pre factum.
Jednak, jak każda dobra reguła,
tak i ta ma swój wyjątek:
owy błąd nie może stać się przyczynkiem
samonienawiści.
Nie ma nic gorszego,
niż nie móc ze sobą wytrzymać
i w dodatku tego żałować.
Lepiej jest więc żałować,
że się samego nie zohydziło.
akordeonu
Tu pączki jedzą,
a tam ludzie giną.
Czasami trzeba wylecieć
na inny kontynent
aby się wyspać.
Świadectwo narodzin,
nie będzie szkolnego,
dowodzi podobno
istnienia twojego.
Świadkowie – nie ma,
nie mogli się stawić;
matka w kawałkach,
ojciec – nikt nie wie.
Brat przeciwko
twemu istnieniu,
tylkoś się sama
dziecino ostała.
Od dziś już tylko
kartka A cztery
powie ci kim jesteś
i kim być mogłaś,
gdybyś tłustego
w czwartek zjadła pączka.
– Kim chciałeś być gdy byłeś dzieckiem?
– Nigdy nie byłem dzieckiem.
Chciałbym być dzieckiem.
Otwieram pięść,
grawitacja przyciąga
mały, ciężki kamień,
ostry jak krzemień,
którego noszeniem
solidnie się zmęczyłem.
Nie słychać dźwięku
jego upadku,
bezruch powietrza,
bezdenne spadanie,
kamień i strużka
krwi z mojej dłoni.
Nie tęsknię.
Nie kaleczę.
Nie skaczę.
Nie wspominam.
Nie myślę.
Nie płaczę.
Nie wybaczę.
Im głębiej w las
tym mniej jest drzew,
mniej chwil, mniej snów
i złudzeń już.
Nie mniej jest jednak
ducha i tchu,
pewnym tego jest
i to bez zdań dwóch.
Bo gdzie jest przestrzeń
wystarczy słowo
by las przeznaczenia
wymyślić na nowo.
Lecz po co bawić się
w te konwenanse?
Nie lepiej zaufać
– losowi dać szansę?
Na szkolnej wycieczce,
gdzie czas robił za autokar,
dziecko za przewodnika,
sąsiadka za kolegę,
jechaliśmy donikąd.
Nic dziwnego,
że się zgubiliśmy.
Tym, czym już byłem,
bywam trochę
i będę (być może);
tym, czego czasem
ogarnąć nie mogę…
i tym, co nie powstaną
z woli mojej, Panie,
tym racz przebaczyć
winy przekazane.
I o to właśnie
proszę Ciebie Boże,
byś nad mym niebytem
zmiłował się być może.
Abyś nie przerywał
mojego niebycia
(bo miałeś dotąd
chyba taki zwyczaj);
bym odpoczął trochę
przez bezkresne wieki
od bycia, bywania
i zamknął powieki;
bym stanął przed myśli
i przestrzeni nawiasem
skróconego mnożenia
obliczony wzorem.
A jeżeli nawet
nie zechcesz, o Czasie,
przyjść i wsłuchać się
w me zmęczone słowa,
przeczytać wiersze nienapisane,
to będziesz musiał
mnie wskrzesić od nowa.
A teraz żegnaj. Bywaj.
Tymczasem!
Ludzie nauczyli się wymyślać poezję,
ale nie nauczyli się jej czytać.
Gdy nauczysz się czytać
nie będziesz musiał wymyślać.
Świat jest poezją.
Czas przenika
kwanty świadomości.
Uzmysłowione potencjały fali
materializują wrażenia.
Przeciskam się między nimi,
aby dostrzec Esencję.
Tłum sześciu ludzi
naciera peryferyjnie,
odciska piętno,
następują na odcisk;
wywiera nacisk
by zmieścić się
w formie zamkniętej
figury nieforemnej.
Nagle – błysk.
To iskra!
Z kresu myśli
Źródło tryska.
To Poczucie!
Przebija się
przez słów betony,
przez mury
ze zdań złożone
i przekonań trupy;
Wznosi ponad ciała
motłoch opresyjny,
nad materią wątłą,
tkanki miękkie i kostne.
Lecz i Ono,
choć wzniosłe,
i piękne, i wielkie,
i niewysłowione,
przemija pod naporem
Czasu zaprzeszłego.
Pozostaje cisza…
… i pustka opisana
kręgiem kreślonym
– zerem stopni Kelwina
niebieskim
lub czerwonym.
Głęboka i wymowna
ta cisza i pustka,
większa niż myśli
i uczuć potęga.
To ona trwa stale,
przed i ponad Czasem;
a kto do Niej dotarł
znalazł się poza
wrażeń nawiasem.
Czasem, gdy myślę,
że odpłynąłem za daleko
przypominam sobie,
że Ziemia jest geoidą,
a to znaczy,
że na końcu wrócę tam
skąd wyruszyłem.
Dom jest tam,
gdzie cię chcą i rozumieją.
nawet jeśli ty sam
jesteś nimi.
Albo raczej:
przede wszystkim wtedy.
Więźniem czasu jestem.
Widzę jedynie przeszłość,
nie mogąc do niej wrócić,
zmierzając jedynie w przyszłość
nie mogę jej zobaczyć.
Lecz może mnie nie ma –
w tym cała nadzieja –
żem tylko wrażeniem,
czas nie jest więzieniem,
lecz płótnem, na którym
rozgyrwa się scena
słowem i myślą
nie do uchwycenia.
Tak bardzo w kołowrotku
kręciłem się wkoło,
że stanąłem punkcie
podparcia Ziemi.
Utknąłem gdzieś między
następowalnością
a niebytem.
Nie zgubiłem się,
lecz utknąłem
i tkwię tak poza nawiasem.
Zaglądam przez dziurkę od oka,
przy powiek zasłoniętych oknach,
przecieram piaskiem oczy ze zdumienia
i trę, i wcieram tak w koło, i w kwadrat,
i w trójkąt, i w nieskończoność.
Nie mieszkam już,
gdzie nawet nigdy nie mieszkałem,
a trochę szkoda,
bo może chciałbym.
Nie za bardzo mam gdzie
nie mieszkać już w niemieszkaniu
– choć bogaty jestem
w swoje skromne towarzystwo.
Płynnej materii
przekleństwo zdolności
stawiania pytań o sens istnienia –
o cel i przyczynę,
wartość, znaczenie,
esencję, strukturę –
świadomość przemienia.
Czasuje,
bywa,
odmienia
i płynie
w głąb siebie,
pod prąd,
wbrew sobie,
do źródła i delty,
otchłani, przestrzeni,
do fal oceanu
i wirów pamięci.
Walczę z nim jak gdybym
bój toczył z samym Uroborem,
i Hydrą raną rozochoconą…
i tłumię, unikam,
udaję, i walczę,
rozmawiam, i proszę,
lecz stacza się na mnie
jak śnieżna kula,
jak kamień dopiero co
starannie, bez sił,
na szczyt góry wturalny.
Jedyna nadzieja
w prawiecznym Szaleńcu,
co czas ma za ciało,
a imion tysiące,
co w niewysłowionych
przebłyskach tętna
zarysowuje obecność drętwą,
jak gdyby był i nie był zarazem,
jak gdyby mówił i dobitnie milczał,
jak gdyby radził, a jednak kusił
– tom w Nim swą nadzieję położył
i zdusił.
Pogodziłem się z wieloma
kwantowymi superpozycjami
mojego życia.
Nie było to takie trudne,
skoro i tak żadnej z nich
nie potrafię przewidzieć.
Sędzia Sprawiedliwy,
Czcigodny Pan stworzeń,
to On czuwa nade mną,
strzeże kroków moich,
poucza gdy spać nie mogę,
pociesza gdy zasypiam;
gdy zasypuję się piachem.
To On wymierzy mi wyrok,
Jego miecz mnie uderzy,
zaciekle wściekły On
i szalony w gniewie.
Lecz na ile Go poznałem,
woli mnie łaską swą smagać,
złego słowa nie powie,
przemilczy, a nie wypomni.
Lecz co mi do tego,
On ponad i przed wszystkim,
Stwórca i Władca wymiarów,
uczyni co zechce.
Kim jestem
abym mógł się z Nim mierzyć?
Pustką rozpostartą w czasie
oczekującą na kres myśli.
Rozmawiałam z przyjacielem
(a tych mam niewiele),
wyrzekł nieco zgaszonym
i zmęczonym głosem:
– Największym mym błędem była myśl,
że w tym życiu szczęśliwy mogę być.
Ja na to równie poważnie,
co i z sakrazmem:
– Całe szczęście, że to tylko myśl była,
bo jeszcze byś był szczęśliwy
i z kim bym teraz monolog prowadziła?
Przytaknął… odetchnął…
tchem lekkim jak tchnienie,
jak gdyby odgadł czym jest istnienie;
cieszył się niczym dziecko,
które w błocie się brudzi –
że mógł być szczęśliwy
już nie musiał się łudzić.
Rzucam kostkami lodu
jak grochem o ścianę,
zimnymi kośćmi do gry,
co o życie się toczą.
Odwracam wzrok
aby nie widzieć wyniku, oczek,
oczu na mnie patrzących
czarno i złowrogo.
Płomyk tlący się
ledwo
otulam dłońmi
skrzętnie go chronię,
przed zabobonem,
chronię też przed nim
tych, co mroczną
mocą
wracają donikąd,
aby popiołem
nie stali się
jak pozostali,
plujący mi w dłonie
ochoczo.
Mam dwa zegarki.
Po jednym na każdej ręce.
Czy więc szybciej upływa mi czas,
czy może mam go więcej?
O, Święte!
Miłosierne!
O, Wielkie i Gęste!
Najwyższe,
Najczystsze,
Najprzenikliwsze!
Gdzie milczysz…?
Krzywym chodnikiem
noga za nogą
włóczę się nocą
pomarańczową.
Pies nieopodal
przykucnął i patrzy
jak włóczę chodnikiem
się w metrum na trzy.
Idę donikąd,
zmierzam gdziekolwiek,
wrócę skąd przyszłem
zamknięciem powiek.
Poza ciałem,
przestrzenią,
i czasem
jesienią,
poza dniem
i nocą, poza
oraz przede,
wszystkim
i niczym,
bytem będąc,
bytując
i bywając
istotą,
istniejąc
istotnie
niknę niczym
nietknięty
i niczym
przestając
przestaję przystawać
i stawać się,
sobie, sam,
sobą, wiem,
że już nie jestem
tą samą osobą,
lecz raczej
kimś na znak
matrycy,
na której czas
piętno odciska
i syczy,
jak wąż-diabeł
językiem oplata
i zmysły
wrażeniem
wodzi za nos,
i jak most
zwodzony
pochyla stromo
się na mnie
natłok słów,
myśli, zjawisk,
lecz to wszystko
– wiem, że nic nie wiem –
na nic.
Spotkałem wczoraj
demona we własnej osobie.
Niech będzie pochwalony
– rzekł i skłonił głowę.
Na wieki wieków
– nie myśląc zbyt wiele odrzekłem,
witając, mimochodem,
przeżegnałem się słowem.
Kulturalny, zaiste,
był ów czarci przechodzień,
przypominał mi kogoś,
kogo znam na co dzień…
Żałuję
w moim
życiu
jednego
tylko
jednego
życia
mojego
żałuję.
Utkwiłem litery
dwie pośród strony,
gęsto usianej
atramentu falą,
spojrzały z żalem
jak gdy zawodzi przyjaciel,
i odtąd wiedziałem:
utkwiłem wraz z nimi.
Próbuję od dłuższego czasu
napisać wiersz,
wiesz?
Nawet zacząłem o tym
pisać wiersz,
ale go nie ukończyłem.
Dlatego oto przed Państwem:
niewiersz.
Teraz już wiesz.
Mam nic.
A nawet i tego
nie mam.
A jednak mam wszystko,
co mogę mieć.
Mam siebie samego,
a ja nie jestem niczym.
Niczym kot niczyj,
co biega po ulicy.
Niby jest,
a jednak go nie ma,
coś jak kot
Erwina Schrödingera.
Nikt za nim nie woła,
nie czeka wieczorem,
sierści nie zostawia
i o nic nie prosi.
Przebiega ulicę
by przynieść pecha.
I nie jest to coś,
czym naprawdę się szczycę.
Bo przecież nawet pecha
nie przyniosę…
bo nie mam.
Świetlista postać
umysłu pięknem
i piękna materią,
przenikliwości
słowa i ciszy,
ducha wibracją,
spojrzeniem bystrym,
ciepła dotykiem,
– Absolut wszystkich
cnót, ideałów
– spotkał mnie;
lub może raczej…
został spotkany.
Spotkanie ze sztuką
potrafi odmienić,
wzbudzić wrażenia,
wyczulić zmysły,
podziw i zachwyt
rozniecić, utrwalić
i więcej jeszcze
mógłbym pisać
wierszem;
lecz nie wspomniałem,
o jednym fakcie: formą najwyższą
anioł jest demon,
a mocne światło
może oślepić,
żar pali skórę,
śpiew syren zwodzi,
umysł dryfuje
– rozbitek bez łodzi.
I cóż, że tyś przy mnie
najdoskonalsze,
świetliste imię
otrzymał (lub zdobył)
przepięknyś i mądry,
o, lucyferze…
podczas gdym ja
w ciemności błądził,
w najgorszej z możliwych
postaci siebie.
Dlatego więc teraz,
niech cię Bóg potępi,
za twe ofiary,
niech cię nie oszczędzi.
Mnie zaś niech osądzi
wedle swojej woli
– jeśli będzie łaskaw
odejść mi pozwoli.
Za oknem mym
spadł pierwszy liść,
jesienny liść
– w czerwieni żółć.
Czerwień Twych ust,
Twej dłoni puls,
całujesz mnie,
objęci wpół.
Odkąd nie ma Cię,
nie ma nic…
Gdzieś zapodział się
jesienny liść.
Tylko noce dłuższe są,
za oknem wiatr
i deszcz, i chłód
w sercu mym.
* Moje, autorskie tłumaczenie tekstu piosenki Autumn Leaves (Joseph Kosma, 1945), na podstawie słów angielskich (Johnny Mercer), opartych o francuski oryginał „Les Feuilles mortes” (Jacques Prévert).
Czy każdy może pisać wierszem?
I dlaczego.
Po pierwsze:
Wszystko zależy od definicji wiersza.
Wiersze jakie są nie każdy widzi.
Mogą być białe i czarne,
jak łabędzie i magie.
Mogą być wprost, symboliczne,
krótkie i długie…
Po drugie:
Każdy ma w głowie myśli milczące,
lecz pisać można milcząc,
w tramwaju albo na łące,
w smartfonie, na kartce
albo w Zeszycie. Można też
pisać w myślach – skrycie…
Po trzecie:
Nie każdy winien czytać wierszem,
lecz to, co nim zwiemy zależy od
tego, jak go zdefiniujemy.
Ale to już wiecie,
bo to było „po pierwsze”.