
Jak owce nie mające pasterza. Pastorska perspektywa na podzielony naród
„A widząc tłumy, litował się nad nimi, bo byli znękani i porzuceni jak owce nie mające pasterza” (Mt 9,36).
„Wyszedłszy [Jezus] ujrzał wielki tłum, zlitował się nad nimi, bo byli jak owce nie mające pasterza. I zaczął ich nauczać wielu rzeczy” (Mk 6,34).
Właśnie te słowa Ewangelii przychodzą mi na myśl, gdy patrzę dziś na polski naród – głęboko podzielony i wewnętrznie poraniony. Brakuje nam przywódcy, autorytetu, głosu rozsądku, który przynajmniej wstrzymałby bratobójczy ogień, prowadzony zazwyczaj w imię jednej kadencji. To nawet nie musi być nikt namacalny, to nie musi być osoba fizyczna – nawet gdybyśmy zjednoczyli się pod sztandarem Kubusia Puchatka, dlaczego by nie? Obawiam się, że na stole nie mamy nawet takiej opcji.

Z jednej strony cieszy mnie, że coraz więcej obywateli przejmuje się losem kraju: frekwencja w drugiej turze wyborów prezydenckich w 2025 roku była rekordowa i wyniosła 71,63%.
Na tym jednak dobre wiadomości się kończą.
Okazuje się bowiem, że ci, którzy oddali swój głos, są niemal idealnie podzieleni. Różnica między kandydatami była najniższa w historii polskich wyborów prezydenckich:
-
Karol Nawrocki – 10 606 887 głosów (50,89%)
-
Rafał Trzaskowski – 10 237 286 głosów (49,11%).
Nominalna różnica wyniosła: 369 591 głosów. Do wygranej pana Rafała zabrakło połowy z tego +1 głos, a zatem: 184 796 głosów (!). Inaczej mówiąc, wystarczyłoby, aby (oprócz tych głosów, które były oddane) cały Bytom zagłosował na pana Trzaskowskiego… albo np. cała dzielnica Warszawa Praga-Południe (!).
Można to jeszcze inaczej zobrazować – gdyby z liczby głosów jakie otrzymał pan Krzysztof Stanowski w pierwszej turze wyborów uszczknąć 50 tysięcy głosów i to, co zostałoby przekazać panu Rafałowi, to nadal wystarczyłoby, aby przeważyć na szali wagi.
To pokazuje, jak wielkiego pecha miał obecny prezydent Warszawy – albo, patrząc z drugiej strony, jak niebywałe szczęście dopisało prezesowi IPN. Choć spostrzegawczy zauważą, że Trzaskowski i tak zaszedł bardzo daleko – tak daleko, że przez krótką chwilę, zaraz po ogłoszeniu wyników sondażu exit poll, był uznany za zwycięzcę. Oczywiście tylko we własnym sztabie, zapominając przy tym o czymś tak fundamentalnym jak błąd statystyczny (który w tym przypadku wynosił aż ±2 punkty procentowe dla każdego kandydata osobno, co ostatecznie pierwotny wynik sondażu mogło zróżnicować między kandydatami o odległość 4 punktów procentowych).
To wszystko obrazuje nie tylko, jak bardzo jesteśmy podzielonym społeczeństwem, ale też jak polaryzacja stała się normą. To już nie tylko różnica zdań – to wojna „na żyletki”: tak ciasno, że nie da się już wcisnąć ostrza, a mimo to i tak się nim tniemy. I krwawimy.
I to mnie smuci. Naprawdę. Bo jako pastor, który przez niemal pięć lat prowadził dwa bardzo różne zbory – wiem, że różnorodność nie musi oznaczać wrogości. Ale dziś mam wrażenie, że Polacy nie tylko się różnią – oni przestali się wzajemnie słuchać i przestali sobie ufać.
Czy jednak tak musi być? Czy nic nie możemy zrobić z tym status quo?

Bez pasterza
Wielcy wodzowie w historii świata byli wielcy dlatego, że potrafili zgromadzić pod swoim sztandarem różnorodne plemiona, miasta-państwa, dzielnice, gminy, księstwa czy nawet całe państwa w trwałe sojusze. Dzięki tej umiejętności osiągali wielkie cele.
Założyciele największych religii odnosili sukces, ponieważ potrafili dotrzeć ze swoim przesłaniem zarówno do książąt, rzemieślników, jak i chłopów, do tubylców i wędrownych handlarzy, którzy zabierali ze sobą święte teksty, legendy i nauki nowych mistrzów w najdalsze zakątki świata.
Najwięksi wynalazcy i naukowcy nie zapisaliby się w historii, gdyby nie potrafili zainteresować swoich kolegów i koleżanek po fachu, a przede wszystkim – przekonać ich do własnych racji, nawet jeśli wymagało to podważenia przyzwyczajeń, tradycji i obowiązującego konsensusu naukowego.
Niestety – w przypadku narodu polskiego cierpimy na brak instytucji, która byłaby zdolna jednoczyć nas jako wspólnotę.
Kiedyś taką rolę niewątpliwie pełnił Kościół rzymskokatolicki (szczególnie w czasie zaborów Polski i w czasach PRLu). Dziś jednak to właśnie on coraz częściej staje się źródłem podziałów – tą symboliczną „żyletką” dzielącą na 49% oraz 51%. Z jednej strony obserwujemy wzrost liczby agnostyków i ateistów (choć nie na tyle, by w pełni wyjaśnić skalę problemu), z drugiej – ludzie stają się w swojej duchowości coraz dojrzalsi, bardziej samodzielni i autonomiczni. Tymczasem Kościół – niezdolny do głębokiej autorefleksji – trwa przy nieugiętym tradycjonalizmie, ignorując współczesną wrażliwość i pogłębiając przepaść, zwłaszcza w obliczu serii ujawnionych skandali natury moralnej, prawnej i politycznej.
A co z innymi potencjalnymi ośrodkami jedności? Szkoła? Akademia? Pracodawca? Babcia i dziadek? Wnuki?
Wiemy już, że politycy tej roli nie odegrają.
Filozofowie – choć mogliby pomóc – jest ich dziś jak na lekarstwo i mają trudności z przebiciem się przez tysiące filmików z kotami w mediach społecznościowych.
Mistrzowie duchowi? Przemówią głównie do tych, którzy już porzucili tradycyjnie rozumianą religijność – nie będą więc wiarygodni dla wszystkich.
Autorzy, literaci, artyści? Trafiają do połowy społeczeństwa – zwykle tej, która już i tak się z nimi zgadza.
Pozostaje ostatnia – pomijając muzykę disco polo – instancja, która rzeczywiście potrafi zjednoczyć Polaków: wspólny wróg. Może być osobowy, państwowy, ideologiczny, albo przybrać postać katastrofy naturalnej – jak powódź czy pożar. Wtedy naprawdę potrafimy się zjednoczyć i działać dla wspólnego dobra, czy raczej przeciwko złu.
Ale to nie jest trwałe rozwiązanie problemu. Wspólny wróg kosztuje dużo nerwów, sił, energii i zaangażowania. I choć na chwilę potrafi nas zjednoczyć, to zaraz potem wydarza się coś, co ponownie nas dzieli.
„W szczęściu wszystkiego są wszystkich cele” (Oda do młodości, Adam Mickiewicz)
Porady pastorskie/pasterskie
Jako pastor dwóch zborów (parafii) [stan do 30.04.2025], czy lepiej powiedzieć wspólnot, które jak już wspomniałem naprawdę odznaczają się odmienną charakterystyką, mam pewne przemyślenia i refleksje:
- Znajdźmy coś, co nas łączy. Rzeczy, które nas dzielą znajdują się same, nie trzeba ich szukać;
- Ustalmy wspólny interes, wspólny projekt, którego realizacja opłaci się wszystkim uczestnikom kooperacji;
- Nie musimy się zgadzać z czyjąś opinią, aby akceptować daną osobę;
- Akceptacja to postawa, przez którą „mówimy” komuś: „Jesteś tu chciany. Jesteś tu mile widziany”;
- Jeśli nie jesteśmy w stanie kogoś zaakceptować, możemy spróbować go przynajmniej tolerować;
- Tolerancja to postawa, przez którą „mówimy” komuś: „Możesz tu być. Nie jesteś tu niechciany”;
- Najwięcej w moim rozwoju osobowym nauczyłem się dzięki współpracy i współprzebywaniu z osobami, z którymi się nie zgadzałem – nie jest to łatwe, ale świadomość tego, że taka interakcja jest wartościową lekcją życia, może pomóc przetrwać trudne momenty;
- Nie musimy być z każdym na koleżeńskiej czy przyjacielskiej stopie relacyjnej; niejednokrotnie sukcesem jest to, że się nie pozjadamy;
- Nie wszystkie bitwy musimy wygrać, ustalmy priorytety o co warto walczyć, a co można odpuścić;
- Stosuj złotą zasadę Jezusa z Nazaretu: Jakbyś chciał, aby ludzie postętpowali wzgzlędem ciebie, tak ty postępuj względem nich (zob. Mt 7,12); i podobna zasada, podana przez filozofa Imannuela Kanta zwana też imperatywem kategorycznym: „Postępuj tylko według takiej maksymy, co do której możesz zarazem chcieć, aby stała się powszechnym prawem” (Immanuel Kant, Uzasadnienie metafizyki moralności).
Na koniec mogę jedynie powtórzyć za Apostołem Janem, który według zapisów u św. Hieronima miał w ten sposób podsumowywać sedno przesłania chrześcijańskiego i niemal do znudzenia powtarzać:
Dzieci, miłujcie się nawzajem!


teksty powiązane

Dylemat liryczny
14 czerwca, 2024
Moja cisza wyborcza trwa 5 lat oraz rzecz o wartościach chrześcijańskich
30 maja, 2025