
Jak to się stało, że zacząłem myśleć filozoficznie? Wyznania Sensoholika (1)
To pierwszy z serii Wyznania Sensoholika , a więc serii, w której podzielę się swoją drogą, przemyśleniami, procesem i częścią samego siebie. W zasadzie właśnie w tym celu (m. in.) powstał ten blog, aby móc swobodniej dzielić się tym, co na dany temat myślę. I faktycznie, od kiedy zaczałem spisywać swoje przemyślenia i większość z nich publikować, w mojej głowie – po długim, burzliwym okresie – nastał upragniony pokój. Nie znaczy, że już tam się nic ciekawego nie dzieje, ale teraz mam nad tym większą kontrolę, a przy okazji nie muszę zanudzać mojej żony i mojego psa nudnymi wywodami quasi–filozoficznymi. Co więcej, jak się okazuje, są ludzie, którzy nawet z zaciekiewieniem śledzą te nudne wywody – mamy zatem sytuację win–win, a może nawet win–win–win.
I, jak wspomniałem, o ile w ogóle blog służy mi dzieleniem się przemyśleniami na różne tematy, tak w przypadku serii Wyznania Sensoholika owe „tematy” będą jedynie przyczynkiem czy pretekstem do tego, aby powiedzieć coś więcej o sobie. Nie robię tego jednak z powodu, jak gdybym zakładał, że kogoś mogą interesować moje autobiograficzne refleksje, mam inne uzasadnienie.
Po pierwsze „zdrowy egoizm„; wygląda na to, że mam taką potrzebę, aby trochę tej samowiedzy o sobie samym uporządkować w pewną narrację.
Po drugie, może się tak okazać, że ktoś z Odbiorców tego tekstu, w którymś momencie moich wyznań, w jakiś sposób utożsami się z tym, co przeżywam, myślę czy odczuwam i być może okaże się to jakkolwiek wspierające dla owego Odbiocy.
Spróbujmy tę serię rozpocząć tradycyjnie, a więc od początku. Pytanie brzmi: jak to stało, że zacząłem w moim życiu – nazwijmy to potocznie – filozofować. Zapraszam do lektury.

W szkole i na kursach…
Od kiedy pamiętam, byłem nazywany „filozofem”. W czasach szkolnych niejednokrotnie upominano mnie, abym nie filozofował – „Nie filozuj, Pasikowski!”. Choć wtedy niewiele miałem wspólnego z filozofią, ujawniałem jedną cechę: dążenie do możliwie ścisłego formułowania myśli. Dziś nazwałbym to naturalną intuicją do analitycznego podejścia względem języka i jego struktur.
Pamiętam, że gdzieś między IV a VI klasą szkoły podstawowej odkryłem „bezsensowność” podwójnego zaprzeczenia, które występuje w języku polskim. Nikt mi tego nie tłumaczył – po prostu pewnego razu, po namyśle (Bóg jeden wie, co było bodźcem), uznałem, że zdanie „Nikogo tu nie ma” znaczy w gruncie rzeczy tyle, co „Ktoś tu jest”.
Przecież nikogo to forma fleksyjna zaimka przeczącego nikt, a nikt oznacza zero osób; jeżeli więc „nie ma tu” zera osób, musi to znaczyć, że znajduje się tu inna liczba osób niż zero. Ponieważ w tej kategorii nie może być mowy o liczbach ujemnych, zdanie to musiałoby wskazywać, że w tym miejscu ktoś jest (co najmniej jedna osoba).
Musiałoby – o ile założymy, że język, którym się posługujemy, jest w pełni zracjonalizowany i podporządkowany regułom logicznego rozumowania. Oczywiście tak nie jest, dlatego podwójne zaprzeczenie w języku polskim ma się dobrze, mimo mojej nastoletniej frustracji i buntu wobec tak nielogicznej konstrukcji.
Do kategorii takich właśnie absurdów moglibyśmy jeszcze zaliczyć: słowo „człowiek” w liczbie mnogiej przyjmuje rdzeń „ludzie„, albo fakt, że słowo „chłopak” w liczbie mnogiej „chłopaki” przyjmuję rodzaj niemęskoosobowy (!).
O ile mówimy o chłopcach w wieku 8 lat to nie mamy problemu, jednak gdy już mówimy o 16-latkach to nie za bardzo brzmi „chłopcy”, a tym bardziej dobrych znajomych płci męskiej, mających lat po 30 czy 40 – wtedy już chętniej sięgniemy po formę potoczną „chłopaki”. Jednak teraz robią się schody – bo o ile rzeczwonik „chłopcy” ma formę męskoosobową, o tyle „chłopaki” to rzeczownik niemęskosobowy (tak jak rzeczowniki o rodzaju żeńskim i nijakim w liczbie mnogiej). Co to oznacza dla zwykłego zjadacza chleba? Zapewne nic. Ale jeśli tym zwykłym zjadaczem chleba jest filozof-amator, to różnica będzie zasadnicza. Taki Konrad aka Sensoholik, powie:
chłopcy poszli, ale chłopaki poszły (sic!), chłopcy zrobili, ale chłopaki zrobiły itd.
I chociaż dopuszcza się formę „chłopaki poszli”, z uwagi na praktykę językową, to jednak wiedząc o tym, że „chłopaki” ma rodzaj niemęskoosobowy, nie mogę przejść obojętnie i udać, że tego nie wiem.
Wracając do podwójnego zaprzeczenia…
Trzeba dodać, że nie jestem jedyną osobą, która zauważyła niespójność podwójnego zaprzeczenia; nie twierdzę, że jestem jakimś językowym geniuszem analitycznym. Dzięki jednak temu, iż zapamiętałem ten moment mojego życia, dziś mogę odtworzyć własną drogę intelektualną i stwierdzić, że już w wieku około 10–12 lat przejawiałem – w zarodku – to, co nazwałbym postawą filozoficzną.

Wychowanie religijne a czytelnictwo i dialog
Byłem wychowany w rodzinie wierzącej, religijnej, chrześcijańskiej, konkretnie protestanckiej [1], należącej do Kościoła nurtu restoracyjnego [2]. Centrum liturgii stanowiła lektura Pisma Świętego (Biblii) — zarówno w formie słuchanej podczas kazań, jak i w trakcie biblijnych spotkań dyskusyjnych w małych grupach (6-10 osób), zwanych „szkołą sobotnią”. Sobotnia, bo nabożeństwa odbywają się w soboty, a szkoła, bo założeniem tych spotkań jest właśnie wspólna nauka treści biblijnych poprzez uczestnictwo w moderowanej dyskusji. Z czasem zacząłem również prowadzić „lekcje” oraz (jeszcze zanim zostałem pastorem) wygłaszać kazania do zboru (parafii).
Można więc bez popadania w pychę stwierdzić, że taki rodzaj wychowania religijnego kształtuje w dzieciach i młodzieży naszego Kościoła ponadprzeciętne (biorąc pod uwagę średnią krajową) zamiłowanie do czytania, kompetencje dialogiczne, a dla chętnych i tych, którzy odkryli powołanie do głoszenia Słowa – komeptencje publicznego przemawiania.
Chociaż jestem ostatni, który chciałby uprawiać różową propagadnę, jak gdyby Kościół był rajem na Ziemi, to jednak muszę przyznać, że wyżej wskazane wartości mogłem rozwijać właśnie dzięki temu, że wychowywałem się w takim, a nie innym środowisku religijnym.

Dyskusje w gronie młodych i Problem zła
Podczas którejś „szkoły sobotniej” – a może podczas całonocnego spotkania młodzieżowego przy pizzy i grach planszowych, około trzeciej nad ranem (nikt już nie pamięta kiedy dokładnie) – rozpoczęliśmy dyskusję, której nigdy nie zakończyliśmy. I nie dlatego, że brakowało nam dobrej woli; po prostu stworzyliśmy kamień, którego nie mogliśmy podnieść [3].
Mówiąc „my” czy „nas”, mam na myśli młodzież licealną (niektórzy byli jeszcze w gimnazjum) – słowem, nastolatków. Głównymi rozmówcami byli moi dwaj najlepsi przyjaciele: Przemek Półgrabia i Adaś Rachwalak. Tematem naszych rozważań był Problem zła, o którym już kiedyś pisałem na tym blogu [4]. Gdyby ktoś zapomniał, na czym polega ten największy dylemat ludzi wątpiących i poszukujących Boga, przypomnę jego klasyczną formułę:
Jeśli istnieje doskonale dobry, wszechmocny i wszechwiedzący Bóg, to dlaczego na świecie istnieje zło?
Filozofia wyróżnia przy tym dwa (a nawet trzy) zasadnicze rodzaje zła:
-
Zło naturalne – wynikające z samej natury świata (choroby, katastrofy, wypadki spowodowane obowiązującymi prawami przyrody).
-
Zło moralne – będące skutkiem złych decyzji istot rozumnych, obdarzonych wolnością.
Trzecim rodzajem zła (na gruncie filozoficznym) jest zło metafizyczne, lecz ono nie należy do Problemu zła w ścisłym sensie, bowiem oznacza po prostu niedoskonałość każdego bytu niedoskonałego – wszystko, co nie jest Bytem Doskonałym (Bogiem), musi w sobie zawierać jakiś brak i ten brak nazywany jest właśnie „złem metafizycznym”. Zatem kwestia zła metafizycznego nie stanowi problemu, który kwestionowałby chrześcijańskie (czy szerzej abrahamowe) wyobrażenie Boga.
Pozostaje więc pytanie: dlaczego Bóg, doskonale dobry, wszechmocny i wszechwiedzący, stworzył świat, w którym istnieje zło zarówno naturalne jak i moralne?
Ten problem najczęściej skłania ludzi do zwątpienia, a czasem do odrzucenia wiary w Boga opisywanego przez religie abrahamowe (judaizm, chrześcijaństwo, islam). Nie ma odpowiedzi, która zadowoliłaby wszystkich: każda teodycea [5] działa jak za krótka kołdra – gdy przykryjesz stopy, odsłaniasz ramiona, i odwrotnie.
Tak to się zaczęło. Przez wiele lat, wspólnie i indywidualnie, wracaliśmy do Problemu zła i zawsze dochodziliśmy do wniosku, że nie istnieje pełna, satysfakcjonująca odpowiedź. Albo Bóg zdawał się być niezorientowany, w tym co ma się wydarzyć, tak jakby jedynie przewidywał ryzyko wystąpienia zła (taki pogląd podważał atrybut Bożej wszechwiedzy); albo okazywał się ograniczony w swojej stwórczej wyobraźni, bo nie potrafił stworzyć świata, w którym pomimo wolności rozumnych stworzeń grzech nigdy by się nie pojawił (zakwestionowanie przymiotu boskiej wszechmocy).
Z drugiej strony można uznać, że Bóg był zmuszony stworzyć świat, o którym wiedział, że zaistnieje w nim grzech, co oczywiście zdjęłoby nieco odpowiedzialności za istnienie zła na świecie, jednak ostatecznie implikacją takiego rozumowania byłaby negacja wolności Boga. Tak jak gdyby było coś ponad Bogiem i „kazało Mu” stworzyć świat pomimo wiedzy o złu i cierpieniu miliardów stworzeń.
Trzeba doprecyzować, że Problem zła nie jest raczej (moim zdaniem) problemem natury teologicznej. Tekst Biblii, co prawda nie omawia go szczegółowo, lecz wierzący – przy odrobinie dobrej woli – znajdzie pewne koncepty i niektóre odpowiedzi. Wierzący, nawet jeśli nie będzie w pełni usatysfakcjonowany, może ufać (właśnie wierzyć), że tajemnica zostanie kiedyś wyjaśniona, a teraz można żyć bez wszystkich odpowiedzi i podążać za wskazaniami Boga.
Inaczej rzecz wygląda u wątpiących czy poszukujących oraz u tych, którzy cenią intelektualną dociekliwość i nie zadowolą się prostymi wyjaśnieniami. Dla nich Problem zła staje się problemem filozoficznym, bo dotyczy samych pojęć i ich możliwej sprzeczności. Tak jak nie wierzymy, że gdzieś we Wszechświecie istnieją kwadratowe koła – bo wynika to ze sprzeczności pojęciowej – tak wątpiącym i poszukującym Boga, o nastawieniu intelektualnej dociekliwości trudno uwierzyć, że istnieje taki, a taki Bóg, który jest stwórcą świata jaki znamy (świata, na którym występują dwa pierwsze rodzaje zła).
W ten sposób – jakieś 17 lat temu – wkroczyłem na drogę wątpliwości. Wtedy jeszcze powiedziałbym, że to bardzo niebezpieczne, że to może prowadzić do utraty wiary, że w zasadzie lepiej byłoby na tę ścieżkę nigdy nie wchodzić (choć właśnie to robiłem, ale wtedy jeszcze bez pełnej świadomości na co się piszę).
Dzisiaj jednak, po przejściu tej ścieżki widzę, że nie nie byłbym sobą „z dzisiaj”, gdybym wtedy nie zaczał wątpić. Nie doświadczyłbym tego wzrostu w głąb i poszerzenia horyzntów rozumienia. Naturalnie – ktoś powie, że gdybym nie wszedł na tę drogę, to wszedłbym na inną i byłbym kimś innym, i być może równie szczęśliwym, a może szczęśliwszym. Może, tego się nie dowiemy. Ale to, co wiem, to to, że dzisiaj jestem zadowolny z tej drogi i cieszę się, że przemierzyłem niejedną dolinę, pokonałem wiele zakrętów i wspinałem się na strome, śliske zbocza.
Nie znaczy to, że przez te wszystkie lata wątpiłem w istnienie Boga. W praktyce nigdy Go nie odrzuciłem, choć przeżywałem chwile, gdy brakowało mi gruntownych podstaw wiary. Jakoś tam wierzyłem, ale wiedziałem, że nie znam podstaw, aby tak wierzyć, że nie potrafiłbym racjonalnie wytłumaczyć dlaczego wierzę tak jak wierzę, albo dlaczego nie powinienem raczej wyznawać isalmu lub krisznaizmu.
Bałem się, że gdy spróbuję „stanąć na dnie”, okaże się, iż jestem na otwartym oceanie. I właśnie tak było – w takiej sytuacji można było albo się utopić, albo przejść przyspieszony kurs pływania na głębokich wodach. Wybrałem to drugie (a może to drugie wybrało mnie?).
Moja wiara w ostatnich latach mocno się ugruntowała, ale zarazem przeszła gruntowną przemianę: wierzę silniej niż 17 lat temu, lecz zupełnie inaczej. Wszystko to – paradoksalnie – dzięki Bogu, który poprzez Problem zła rozbudził we mnie rozum myślący, a nie tylko wiedzący. Bóg skruszył moją wiedzę, aby zrobić miejsce na wiarę. Jak napisał św. Paweł:
„Jeśli ktoś mniema, że coś wie, jeszcze nie wie, jak wiedzieć należy” (1 Kor 8,2).
Tak rozpoczęła się moja wędrówka po bezdrożach filozofii, trwa nadal i zdaje się nie mieć innego kresu niż tylko kres mojej egzystencji…
W następnym wpisie z serii „Wyznania Sensoholika” odpowiem na pytanie, dlaczego nie zadowalały mnie odpowiedzi religijne, choć przecież byłem wtedy człowiekiem religijnym. Zapraszam do śledzenia dalszych wpisów z tej serii.
[1] Protestantyzm – nazwa przyjęta dla Kościołów i wspólnot chrześcijańskich wywodzących się z reformacji XVI w. (za: Encyklopedia PWN, dostęp: 28.05.2025).
[2] Restoracjonizm – nurt religijny w obrębie chrześcijaństwa, powstały w okresie drugiego wielkiego przebudzenia. Głosi konieczność powrotu do pierwotnego chrześcijaństwa (za: www.szkolnictwo.pl, dostęp: 28.05.2025).
[3] Nawiązanie do paradoksu pojęcia „wszechmocy” rozumianego potocznie: Skoro Bóg jest wszechmocny, to czy może stworzyć kamień, którego nie mógłby podnieść?
[4] Nieco więcej pisałem o tym w artykule „O pojęciu pojmowaniu Boga (2)” i tam akapit „Tajemnicza triada i Problem zła”.
[5] Teodycea – tekst lub teoria, mające na celu obronę Boga religii abrahamowych (a więc takiego, który jest doskonale dobry, wszechmocny i wszechwiedzący) w obliczu zarzutu o odpowiedzialność za zło na świecie.

teksty powiązane

Gdybym był Bogiem…
14 listopada, 2024
Dylemat liryczny
14 czerwca, 2024